
Mistrzyni, Manuela Gretkowska, Znak 2021
Lucyna Ćwierczakiewiczowa kojarzyła mi się zawsze ze staroświecką kuchnią polską, przepisami typu „weź kopę jaj….” A tu niespodzianka! Manuela Gretkowska, osoba na pewno nie staroświecka, napisała powieść o kulinarnej ikonie. No i okazało się, że Lucy to ktoś zupełnie inny niż myślałam.
Mieszkała w Warszawie, przy ulicy Królewskiej 3, ale powiedzieć, że mieszkała to za mało. Trzęsła Warszawą. Co tydzień ukazywały się jej artykuły w „Bluszczu” gdzie nawoływała do higieny, radziła wietrzyć mieszkanie i myć się dokładnie, a także wymagać tego samego od innych. Warszawscy krawcy prześcigali się w proponowaniu tej niskiej i tęgiej wdowie najpiękniejszych sukni – to, że Ćwierczakiewiczowa widziana była w jakiejś kreacji, nawet, jeśli to tylko czerń wdowy – powodowała, że warszawianki natychmiast przeglądały żurnale, aby podobną znaleźć. Można było ją spotkać spacerującą pod rękę z Bolesławem Prusem czy pokrzykującą w kawiarni na Henryka Sienkiewicza i Helenę Modrzejewską, próbując ich zainteresować swoją pierwszą sztuką teatralną.
Rozsądna, mówiąca to, co myśli, nie zawsze spotykała się z dobrym przyjęciem. Nawet Prus potrafił powiedzieć o niej „wulgarna przekupa”, co zresztą bardzo zraniło Lucy. Bolesne było odrzucenie jej przez uwielbianego aktora, pięknego i szarmanckiego Adama Konckiego, zwłaszcza, że przypomniało jej to kolejny raz o tragedii, którą przeżyła – samobójstwie brata, który powiesił się z powodu nieszczęśliwej miłości do aktorki…
Słynne były czwartkowe obiady dla studentów, wydawane przez Ćwierczakiewiczową, gdzie stojące na stole darmowe dania były kulinarnymi arcydziełami najwyższej próby. Jej przepisy, wydane w książkach o nakładach większych niż Sienkiewicz i Prus razem wzięci, wypróbowywały wszystkie szacowne panie domu.
Kobieta- burza. Patriotka, wychowana w protestanckiej tradycji pracy, potrafiła głośno skrytykować arcybiskupa w warszawskiej katedrze, następnie błyskawicznie wydłubać tabliczkę ze swoim nazwiskiem z kościelnej ławki i wymaszerować, dzierżąc bohatersko otwartą czarną parasolkę, tak szybko, że jej panna do towarzystwa (a miała ich w swoim życiu kilka, jako, że codzienne obcowanie z nią nie było łatwe) nie nadąża za Ćwierczakiewiczową i ginie w tłumie zbulwersowanych i zachwyconych uczestników nabożeństwa.
Postać frapująca, opisana w bardzo ciekawy sposób. Właściwie przez całą powieść jesteśmy przy boku Lucy. Obserwujemy ją jak wspomaga biednych, ale też jak wykrzykuje na kucharkę. Otoczona ludźmi, ale samotna. Spragniona miłości pięknego Adama, ale praktycznie nakazująca użycie pijawek, aby przestała ją boleć głowa.
Powieść kończy się, kiedy ta kobieta, którą dziś nazwano by feministką, umiera. Jeden z jej ostatnich przepisów to „surowa ryba, zawinięta w liść kapusty lub cienki naleśnik, z dodatkiem kaszy lub ryżu podana na letnio, z imbirem i chrzanem”. Ówczesny wydawca krzywi się na to, mówiąc, że nie może tego opublikować, oskarżono by go o trucie obywateli…
A to przecież dzisiejsze sushi…